Sama nie wiem czego oczekiwałam od tej książki. Głównie chyba tego, że wielowątkowa, zagmatwana opowieść wciągnie mnie bez reszty. I niestety…
Wątków bez liku. Główny mający spajać całość to kalka z serialu „Lost”. Samolot rozbija się u brzegów wyspy w samym środku niczego. Części pasażerów udaje się przeżyć i zaczynają funkcjonować na wyspie. Najpierw w nadziei na szybki ratunek, następnie w strachu przed wyspą i jej „mieszkańcami”.
I jak w „Lost” wątki poboczne (tutaj przerastające wielkością katastroficzne tło) to historie poszczególnych rozbitków. Rozbudowane ale w sposób raczej mędząco-nudzący a nie pochłaniający. Żadna nie została w głowie ani na moment. Serial „Lost” wciągnął mnie dosłownie na kilka odcinków, ta książka nie wciągnęła wcale.
I nie wiem co nudniejsze, ta rajska i jednocześnie groźna wyspa czy te historio-dygresje, których sensu i znaczenia nie poznam bo rzucam „Lśnij morze Edenu” przy 20%.
No nie moja to bajka. Szkoda. Chyba czasu mi szkoda bardziej niż tej bajki.