Close
CzytAśka i wszystkie książki Macieja Siembiedy

„Kairos” – Maciej Siembieda – RECENZJA PRZEDPREMIEROWA

Kairos to w mitologii greckiej bóstwo utraconej szansy lub sprzyjającej chwili.  Jedyny moment w życiu, kiedy można pochwycić szczęśliwy traf. Jeśli jednak zmarnujemy tę okazję, Kairos minie nas, a szansa zamieni się w porażkę.

Literacko z pewnością uchwyciłam przechodzącego Kairosa w 2017, gdy trafiłam na pierwszą książkę Macieja Siembiedy „444”. Tamten szczęśliwy traf przyniósł mi w ciągu ostatnich lat wiele godzin spędzonych z fascynującymi historiami spod jego pióra. Dostałam ogromne dawki wiedzy, mnóstwo wskazówek do poznawania głębiej historii mało lub wcale nieznanych, a także piękny język i bliskie mojemu poczucie humoru. 

I jeszcze jedno. Polubiłam oczekiwanie na kolejną książkę. Wiem, że warto czekać, bo zawsze dostaję coś absolutnie niepowtarzalnego. Znów się doczekałam!

Mój stosunek do twórczości Macieja Siembiedy pozostaje niezmienny i powszechnie znany. Każdy, kto mnie zapyta, co polecasz dla… i tu dowolne określenie osoby, krewnego, współpracownika czy wędkarza z krzesełka obok, to wiadomo, że usłyszy „Macieja Siembiedę”. I nie ma dyskusji. Siembiedę należy czytać.

Po raz kolejny, przy okazji „Kairos”, na własnej skórze i z największą przyjemnością, przekonałam się dlaczego.

Nie lubię piłki nożnej. Nie to, że mnie nie interesuje. Nie lubię tej dyscypliny i całej jej otoczki, kibicowania, kibolstwa oraz zorganizowanych działaczy, lig i im pokrewnych. W efekcie – unikam jak mogę.

Na  Śląsku bywam przejazdem, najczęściej korzystając z jego obwodnicy. W Katowicach byłam dwa razy w życiu, w Bytomiu nigdy. Lubię kluski śląskie i modrą kapustę, ale nie jem mięsa, więc rolady odpadają. Napisać, że wiem mało o Śląsku, to nic nie napisać.

Nie mam również sentymentów do przedwojennego Lwowa i jego klimatów, i o ile znam Lwowską Szkołę Matematyczną, o tyle o Lwowskiej Szkole Złodziei dotychczas nie słyszałam.

I co?

I teraz mi głupio.

Dzięki „Kairos” mój stosunek do piłki nożnej się nie zmieni, jednak z rozdziawionymi ustami czytałam opisy akcji na boisku, przyjęć i przekazań piłki, dryblingów, zagrań, strzałów i… efektownych pudeł. To szaleństwo niosące w duchu graczy i ta obłędna miłość kibiców, która w sekundę zmienia się w nienawiść. O rany!

A Śląsk i historia jego wyszarpywanych granic? Rozdzielających rodziny i ulice na obywateli i terytoria różnych państw, bo tak ktoś, gdzieś akurat postanowił? A ich wspólna śląska tożsamość nigdy, dla żadnych decydentów, nic nie znaczyła. Do tej pory nie doceniamy małych ojczyzn, ich kultur, języka. Tak wiele przecież wnoszą w budowanie większej wspólnoty. Tu za brak znajomości historii Śląska naprawdę mi wstyd. Nadrobię.

Lwowska Szkoła Złodziei to absolutne novum w mojej głowie. O matematykach, równaniach na blacie i serwetkach, kawiarni Szkockiej słyszałam, czytałam, w końcu cyferki to mój żywioł. Ale równie legendarna w pewnych kręgach, acz zupełnie innej specjalizacji, szkoła umknęła mojej uwadze. I znów czytając o jej organizacji i wyczynach kursantów zamieniałam się w znak zapytania. 

Co i jak finezyjnie łączy te pozornie odległe wątki? 

Losy dwóch kuzynów z różnych stron granicy Bytomia, zapalonych i bardzo dobrych piłkarzy od bajtla, piękna Macedonka Elena, która zagmatwała w ich życiach niewiele mniej niż Wielka Historia, rzucająca nimi bez litości po całej Europie i wszystkich stronach konfliktów. I w tym ta piłka, Śląsk i mistrz złodziei.

Na deser spotkałam też Kostasa Tosidosa i „Sacharynę” („Katharsis”) oraz braci Janoshków („Nemezis”). Kto ich nie zna się nie będzie dziwił, kto zna, z radością zauważy.

Moi państwo, tak zaplątać to wszystko, aby po pierwsze splotło się w nieoczekiwanym, wielokrotnie zaskakującym finale, po drugie żeby czytelnik nie mógł się oderwać (tak, tradycyjnie, pierwsze czytanie = zarwana noc), po trzecie akcja wciągnęła, a wplecione historie zmuszały do zapamiętywania, że jak nie będzie wyjaśnień w posłowiu – to sprawdzę. I jeszcze okrasić szczyptą szalonej miłości (ech ta piękna i sprytna Elena), językowymi atrakcjami, kulinarnymi smaczkami, oraz finezyjnym humorem, potrafi obecnie tylko Maciej Siembieda. 

Dzięki kolejnej jego powieści nie tylko doskonale się bawiłam, ale znów mnóstwo dowiedziałam. I po raz kolejny czytałam posłowie z ciekawością nie mniejszą, niż całą powieść. Bo prawda jest dziwniejsza od fikcji. 

Kiedyś zastanawiałam się jak działa reporterski nos autora, jak trafia on na takie niezwykłe historie, jak zauważa wątki, za którymi warto podążyć. Teraz myślę, że to te historie czekają na niego, ponieważ chcą zostać opowiedziane w mistrzowski sposób, tak dogłębnie poruszyć czytelnika, zostać zapamiętane. A to gwarantuje właśnie pióro Macieja Siembiedy.

Mówię i piszę: czytajcie Siembiedę!

Polecam gorąco!

Tytuł: Kairos
Cykl: Katharsis
Autor: Maciej Siembieda
Wydawnictwo: Agora
Moja ocena: 100/10
Data premiery: 09.10.2024

Dziękuję Wydawnictwu Agora za egzemplarz recenzencki.

PS. Mieszkam 1,5 km od Instytutu Fizyki Plazmy I Laserowej Mikrosyntezy im. Sylwestra Kaliskiego. I 2 km od ulicy jego imienia. Zawsze znajdę coś, co nieoczekiwanie łączy mnie z książkami Macieja Siembiedy. To musiał być Kairos wtedy w 2017, prawda?

© 2024 Co Aśka przeczytała... | WordPress Theme: Annina Free by CrestaProject.